Niech to wybrzmi na samym początku: jestem wielkim fanem serwisu Ars Technica. Gdybym na bezludną wyspę mógł zabrać tylko jednego RSS-a, wybrałbym Ars Technikę. Gdybym miał zainteresowanym branżą IT polecić tylko jedno źródło wiedzy, byłaby to Ars Technica. Od lat płacę za subskrypcję – tylko po to, by wspierać istnienie serwisu, bo przecież każdy może go czytać za darmo.
Gdy więc zauważyłem na łamach autora o polskim nazwisku, postanowiłem podpytać o kulisy pracy w tak prestiżowym tytule. Jacek Krywko był dziennikarzem Gazety Wyborczej, obecnie pracę redaktora łączy z pisaniem tekstów i koordynacją projektów dla branży kosmicznej w firmie Zortrax. Dzisiejszą rozmowę zaczęliśmy od zakrętów, którymi dotarł do Ars Techniki, ale szybko doszliśmy do wyzwań i problemów stojących przed redakcjami serwisów piszących o nowoczesnych technologiach.
Tomasz Zieliński: Jaka ścieżka wiodła Cię do serwisu poświęconego komputerom, nauce i technologii? Studia prawnicze na UJ to niezbyt intuicyjny początek?
Jacek Krywko: Ścieżka była dość kręta. Dzięki studiom prawniczym przede wszystkim dowiedziałem się, że prawo nie jest dla mnie. Uświadomiły mi to głównie praktyki. Byłem w stanie pracować jako prawnik, ale nie dawało mi to satysfakcji. Pisać natomiast zawsze lubiłem, a jakieś pierwsze przymiarki do dziennikarstwa robiłem jeszcze w liceum. Stąd pierwsza godna zapamiętania praca, jaką dostałem, to łódzki oddział Gazety Wyborczej.
Już na początku odkryłem, że konkretni dziennikarze odpowiadają w redakcji za konkretne działki. W łódzkiej Wyborczej byli dziennikarze od służby zdrowia, od infrastruktury drogowej, od spraw kryminalnych i policji, od prokuratury i spraw sądowych, od lokalnej polityki etc. Potem odkryłem, że nikt tam odgórnie nie przydziela dziennikarzom tematów. To dziennikarz ma znaleźć newsa i zaproponować tekst, a redaktor prowadzący wydanie albo ten tekst chce, albo nie chce. Jak nałożysz na siebie te dwie rzeczy, możesz sobie wyobrazić problem kogoś, kto jest w takiej gazecie nowy.
Gdy proponowałem tekst o sprawie kryminalnej, okazywało się, że dziennikarz kryminalny już tę sprawę dawno zna i nie pisze o niej celowo z jakichś swoich powodów. Gdy proponowałem tekst o polityce, okazywało się, że on nie leży dziennikarzowi od polityki. Znalezienie jakiegoś w miarę rozsądnego tematu jest samo w sobie wyzwaniem dla gościa, który nie ma żadnych zaufanych źródeł i dopiero raczkuje w tej branży. Jak jeszcze dołożysz to, że masz nie wchodzić nikomu w jego działkę, zaczynasz się poważnie zastanawiać, o czym ty w ogóle możesz pisać. Stąd niejako wzięła się nauka.
Nauką i nowymi technologiami interesowałem się właściwie odkąd pamiętam. Wiedziałem też, że Uniwersytet Łódzki i Politechnika Łódzka prowadziły mnóstwo całkiem zaawansowanych projektów naukowych. Tamtejsi naukowcy pracowali nad technologiami dla wojska, nad elementami prototypowych śmigłowców Eurocoptera, czy nad inteligentnymi terapiami pozwalającymi dostarczać leki wyłącznie do komórek rakowych, omijającymi przy tym zdrowe tkanki. Zapytałem, czy tym ktoś się tu zajmuje. Okazało się, że dziennikarza od łódzkiej nauki po prostu nie ma. W ten sposób dorobiłem się swojej działki. Dalej była już po prostu ewolucja.
Po kilku miesiącach pisania o łódzkiej nauce dostałem propozycję przeniesienia się do Warszawy i pracy w dziale nauki krajowego wydania Wyborczej. Moje drogi z Gazetą Wyborczą rozeszły się kilka lat później, ale chęci do pisania o nauce i technologiach absolutnie nie straciłem. Trzeba było tylko zmienić język, w którym pisałem. Pierwszy tekst dla amerykańskiego czytelnika opublikowałem w The Atlantic, potem był Quartz, a ostatecznie Ars Technica, z którą cały czas jestem szczęśliwie związany.
Twój debiut w Ars Technice to rok 2017, ale dopiero w tym roku zacząłeś publikować regularnie
To wynikało z tego, w jakich działach Ars Technica dysponowała budżetem na zewnętrznych autorów. Jak może zauważyłeś, wszystkie teksty, jakie pisałem dla Ars Techniki od 2017 do początku 2024 roku, to były „features”, czyli dość obszerne quasi-reportaże. Redaktorem tego działu, w Polsce pewnie nazywałoby się to działem reportażu, przez długi czas był Nathan Mattise, który jakiś czas temu przeszedł do Apple. Obecnie kieruje nim Aaron Zimmerman.
Takie teksty są bardzo pracochłonne. Trzeba naprawdę solidnie zapoznać się z daną dziedziną, zrobić cały szereg wywiadów, żeby powstał materiał na odpowiednim poziomie. Dlatego całkiem często amerykańskie redakcje zlecają takie teksty ludziom z zewnątrz. Mogą dzięki temu zwolnić swoim etatowym dziennikarzom czas na zajmowanie się bardziej bieżącymi tematami, których zawsze jest cała masa.
Ponieważ wcześniej pracowałem jako dziennikarz naukowy, w pierwszej kolejności zapytałem o możliwość pisania do działu nauki. John Timmer, który kieruje w Ars Technice tym działem, powiedział mi wówczas, że jego dział nie ma budżetu na zewnętrznych autorów, lecz taki budżet ma dział Nathana. W ten sposób zostałem dość sporadycznie piszącym reportażystą Ars Techniki.
Mniej więcej w tym samym czasie zatrudniłem się w Zortrax, który był największym polskim producentem drukarek 3D i gdzie miałem sporo zajęć związanych najpierw z pisaniem tekstów, potem także z koordynacją projektów, które firma prowadziła dla Europejskiej Agencji Kosmicznej. Poznałem też swoją żonę. Słowem – sporo się w moim życiu zmieniło i regularne ślęczenie nad długimi tekstami po nocach nie było już możliwe. Dla Ars Techniki pisałem, kiedy potrzebowałem dodatkowych pieniędzy.
W 2024 roku obowiązków w Zortrax zrobiło mi się nieco mniej, a John wygospodarował budżet na nowych autorów do swojego działu – zatem mogłem w końcu zacząć pracę jako klasyczny, piszący regularnie dziennikarz naukowy. Obecnie tworzę teksty, które są nieco krótsze, bardziej newsowe, ale robię ich więcej.
Skąd tak dobrze znasz język angielski? Twoje teksty czytają osoby posługujące się nim jako językiem ojczystym, czy korzystasz z usług redaktora? A może… sztucznej inteligencji?
Niemal każdy tekst, który idzie do publikacji, przechodzi przez ręce redaktora. Czasem na końcu pojawia się także korektor, czyli osoba wychwytująca literówki, poprawiająca interpunkcję etc. W największych redakcjach, jak New York Times, jest jeszcze trzecia postać, czyli fact-checker sprawdzający, czy w tekście zgadzają się daty, fakty i nazwiska. Zatem praca z redaktorem to raczej standard w tej branży. Co nie znaczy, że ci redaktorzy lubią jak im się dokłada zbędnej roboty i muszą przepisać połowę tekstu za ciebie. Dlatego, mimo wszystko, trzeba dobrze pisać po angielsku.
Dla mnie przerzucenie się z pisania po polsku na pisanie po angielsku było przemyślanym ruchem i od początku wiedziałem, że będzie wymagało przygotowań. Żeby doszlifować język, przede wszystkim dużo czytałem. To były dziesiątki, jak nie setki, książek takich autorów jak Hemingway, Faulkner, Norman Mailer, czy Robert P. Warren. Plejada amerykańskich klasyków. Oprócz czytania, pisałem też wtedy opowiadania. Do szuflady rzecz jasna, nie są nigdzie opublikowane.
Te opowiadania to było dla mnie ćwiczenie – chodziło o odtworzenie stylu tych wszystkich autorów – czy jestem w stanie napisać kilka akapitów jak Hemingway? Czy jestem w stanie napisać coś, co brzmi jak Faulkner, z jego absurdalnie długimi zdaniami zajmującymi pół strony? Pisałem te opowiadania odręcznie, piórem na kartkach papieru, bez spell checkerów, wyrzucałem je do kosza i pisałem od nowa, dopóki nie byłem w miarę zadowolony z tego, co napisałem. To trwało prawie rok i przypominało bardziej metody uczenia rodem z wiktoriańskiej Anglii, niż nowoczesne kursy, gdzie wszystko musi być przystępne i kolorowe.
Oczywiście ktoś, kto bardziej się orientuje we współczesnych metodach nauczania języka, może mi teraz powiedzieć, że to co robiłem było bez sensu i te same rezultaty można było osiągnąć o wiele łatwiej i szybciej. Jeżeli tak faktycznie jest, nie wiem co mógłbym powiedzieć. „Dzieci, nie próbujcie tego w domu”?
Ze sztucznej inteligencji przy pisaniu nigdy nie korzystałem i nie mam tego w planach. Autokorekta w Wordzie mi w zupełności wystarcza.
Ars Technica nie publikuje szybkich newsów, lecz pogłębione analizy wydarzeń, testy usług i sprzętu, ale także raporty o kosmosie, nauce i przełomach w technologii, komunikacji czy motoryzacji. Dlaczego nie mamy w Polsce serwisów tematycznych o takiej skali działania i jakości publikacji?
Nie mamy ich, bo nie pozwala na to ekonomia. Nie dam sobie uciąć ręki, ale to chyba Jerzy Kosiński powiedział kiedyś, że Stany Zjednoczone są tak wielkie, że możesz wymyślić najbardziej pokręcone dziwactwo i zamienić je w biznes, bo i tak znajdą się tysiące ludzi, którzy będą to dziwactwo uwielbiać i będą chcieli ci za nie zapłacić. Nie żeby Ars Technica była dziwactwem, ale do tego, żeby taki serwis się utrzymał, potrzeba trzech rzeczy – ludzi, którzy będą go na odpowiednio wysokim poziomie prowadzić, inwestora, który wyłoży na niego pieniądze, oraz odpowiednio szerokiej publiczności, która ten serwis będzie czytać i płacić za subskrypcje – lub po prostu stanowić grupę docelową zamieszczanych w nim reklam.
Jeżeli chodzi o ludzi, którzy mogliby coś takiego prowadzić to moim zdaniem oni by się w Polsce znaleźli. W samym dziale nauki Gazety Wyborczej pracowało mnóstwo bardzo utalentowanych dziennikarzy, którzy by temu podołali. Nie uważam się za jakąś szczególnie wybitną jednostkę, a mimo to nie miałem specjalnego problemu z przestawieniem się ze standardów Wyborczej na standardy Ars Techniki. Nie sądzę też, żeby chociażby Piotrek Cieśliński, który zdaje się do dzisiaj kieruje nauką w Wyborczej, był pod jakimkolwiek względem gorszym redaktorem niż John Timmer. Prawdę mówiąc uważam, że pod względem stylu pracy są do siebie zaskakująco podobni. Powiedzmy więc, że kadrę do Ars Techniki PL byśmy mieli.
Co do wykładającego pieniądze inwestora, Ars Technica jest częścią Condé Nast, jednego z największych na świecie koncernów wydawniczych, który ma w swoim portfolio Vogue, czy WIRED. W Polsce aż tak wielkiego gracza nie ma, no ale Condé Nast kupiło Ars Technikę od jej założycieli dopiero w 2008 roku, czyli 10 lat po jej powstaniu. Dlatego na start raczej nie byłoby trzeba takiego giganta. Przyjmijmy, że starczyłaby nasza stara dobra Agora S.A. So far, so good.
Tu jednak dochodzimy do kwestii publiczności. Nie jestem pewny, czy to jest jakaś tajemnica handlowa, dlatego nie będę operował konkretnymi liczbami, ale wiem jak wyglądały liczby odsłon artykułów w Gazecie Wyborczej i jak one wyglądają w Ars Technice. Ars ma ich ponad dziesięciokrotnie więcej, mimo że jest serwisem dość niszowym. Można to wyjaśnić skalą – w USA mieszka ponad 330 mln ludzi. Do tego dochodzą jeszcze anglojęzyczni czytelnicy z Wielkiej Brytanii, Australii i reszty świata. Tę dziesięciokrotnie większą publiczność Ars Techniki można do pewnego stopnia tłumaczyć tym, że w USA jest niemal dziesięciokrotnie więcej mieszkańców. Ale to moim zdaniem nie wszystko.
Dla Amerykanów zaawansowane technologie, nauka, czy organizacja misji na Marsa to są sprawy bardzo żywotne, bo mają silne poczucie, że konkurują na tym polu z resztą świata, dziś głównie z Chinami. Poza tym wiedzą, że płacą za te misje na Marsa ze swoich podatków, zatem ciekawi ich, co się z tymi podatkami dzieje. Druga sprawa to ilość ludzi pracujących w szeroko rozumianej branży high-tech. W USA to jest ponad 17 mln pracowników. Niemal połowa ludności Polski.
Na koniec jest jeszcze sprawa konkurencji. Zakładam, że ludzie, którzy są w Polsce zainteresowani czytaniem dobrych treści o nauce i technologiach, znają angielski i nie mają problemu z korzystaniem z anglojęzycznych źródeł. W drugą stronę takiego przepływu nie ma, bo Amerykanie interesujący się technologiami raczej polskiego nie znają. Nasza Ars Technica PL musiałaby więc konkurować o czytelników m.in. z oryginalną Ars Techniką, przy czym bramki w tym meczu mogłaby strzelać tylko ta druga. Powiedziałbym, że szanse byłby dość marne.
Stały skład redakcji to 28 osób, do tego dochodzą współpracownicy. Mimo tego w serwisie pojawia się kilka-kilkanaście publikacji dziennie, w weekendy jeszcze mniej. Brak artykułów sponsorowanych, brak przedruków z notatek PR-owych. W czym tkwi sekret rentowności?
Na wstępie powiedzmy sobie jasno, że ja się w Ars Technice nie zajmuję sprawami biznesowymi, dlatego moje dywagacje na temat rentowności opierają się bardziej na domysłach, niż na twardych danych. Niemniej, gdy mówimy o rentowności biznesu, to najlepiej od razu wyciągnąć Excela i zestawić kilka kluczowych liczb. Zacznijmy od oszacowania kosztów.
Redakcja faktycznie liczy 28 osób wspieranych garstką współpracowników. W amerykańskich realiach to jest bardzo mały zespół. W Polsce taki skład może łapałby się do kategorii średniej – to jest nieco więcej, niż liczył łódzki oddział Gazety Wyborczej. Stawki, jakie ci ludzie dostają za pisanie, są mniej więcej trzykrotnie wyższe, niż w papierowym wydaniu krajowej Wyborczej.
Wyższe wynagrodzenia do pewnego stopnia kompensuje fakt, że Ars Technica zawsze była zespołem zdalnym. Oczywiście pojawiają się czasami jakieś słuchy, że gdzieś w czeluściach przestrzeni zajmowanych przez Condé Nast w One World Trade Center w Nowym Jorku jest jakiś pokoik, technicznie rzecz biorąc przypisany do Ars Techniki, ale nikt tego oficjalnie nie potwierdził. Może gdy kiedyś wybiorę się do Nowego Jorku, to go na własną rękę poszukam. Tymczasem przyjmijmy roboczo, że nie płacimy za powierzchnie biurowe.
Szacowanie wpływów to właściwie jeszcze większa zgadywanka, ale spróbujmy coś wymyślić. Wiemy, że baza czytelników to Wyborcza razy dziesięć. Ciężko mi powiedzieć, jaki odsetek tych czytelników korzysta z płatnej subskrypcji, tak jak ty, ale można kilka rzeczy powiedzieć o tym, kim ci czytelnicy Ars Techniki są. Kiedy przeglądałem komentarze pod swoim tekstem dotyczącym autonomii w Curiosity i innych marsjańskich łazikach, zauważyłem, że całkiem spora część komentujących to ludzie, którzy pracowali w NASA i zajmowali się obsługą Curiosity na co dzień. Ten schemat powtarza się w Ars Technice bardzo często – forum pod artykułem zamienia się w dyskusje prawdziwych, nie tylko kanapowych, specjalistów z danej dziedziny. Ars Technikę czytają ludzie pracujący w NASA, branży lotniczo-kosmicznej, czy w firmach Big Tech. Taka publiczność ma dużą siłę nabywczą, teoretycznie powinna być zatem atrakcyjna dla reklamodawców. Ma jednak swoje wymagania.
Ars Technica istotnie publikuje względnie mało treści. Co więcej, nie jest też szczególnie szybka. Bardzo rzadko spotykam się tam z presją abyśmy z jakimś newsem byli pierwsi. Filozofia Ars Techniki zakłada raczej pisanie najlepiej, zamiast najwięcej, i najrzetelniej, zamiast najszybciej. Zabawne, że wspomniałeś publikacje przedruków z notatek PR-owych. Czytając komentarze czytelników Ars Techniki możesz zobaczyć, że oni są niezadowoleni, kiedy w serwisie pojawia się przedruk artykułu z WIRED. Widząc przedruki notatek PR pewnie sięgnęliby po widły i pochodnie.
Cały ten „sekret rentowności”, jak to ująłeś, to generowanie na stronach ruchu wielokrotnie wyższego, niż czołowa polska gazeta, przy pomocy niewielkiego, pracującego zdalnie zespołu. Czy to się faktycznie przekłada na rentowność? Końcówka zeszłego roku i pierwszy kwartał 2024 to był w Condé Nast czas karczemnej awantury zarządu ze związkami zawodowymi dziennikarzy w Nowym Jorku. Chodziło o grupowe zwolnienia, które miały „urentownić” tytuły, które rentowne nie były. W Ars Technice nie zwolniono nikogo. Zatem zakładam, że serwis wychodzi na plus i ma się dobrze.
Skoro jesteśmy przy wydawcy – Condé Nast sprzedał firmie OpenAI prawa do trenowania AI na publikacjach z takich tytułów, jak Vogue, The New Yorker, Wired czy właśnie Ars Technica. Na forum Ars Techniki zawrzało. Ken Fisher, redaktor naczelny, ujawnił, że Ars nie dostanie z tej umowy ani dolara zaś jako tło decyzji wskazał fakt, że w ciągu pięciu lat ruch z Google spadł o połowę. Czyżbyśmy wracali do czasów, gdy dziennikarstwo nie mogło utrzymać się z pieniędzy czytelników i reklamodawców, lecz zależało od kaprysu możnego mecenasa?
Wiesz, z ciekawości zapytałem Johna Timmera jak on by odpowiedział na twoje pytanie. Powiedział, że odpowiedź to mocne, zdecydowane „być może”. Postaram się to trochę rozwinąć.
Aby zrozumieć dlaczego dziennikarstwo jest dzisiaj w takim niewesołym położeniu, trzeba się cofnąć do połowy lat 90-tych zeszłego wieku. Dla gazet i magazynów papierowych ten okres był niczym późna kreda dla dinozaurów – z jednej strony były u szczytu swojego rozwoju, z drugiej strony powoli można było już dostrzegać nadlatującą kometę. Nasza dziennikarska kometa miała wówczas mniej więcej 14 kbps przepustowości a po podłączeniu do gniazdka telefonicznego wydawała podejrzane dźwięki.
Ludzie, którzy wtedy kierowali mediami papierowymi, oczywiście dostrzegali coś takiego jak raczkujący internet. Wiedzieli, że trzeba dla tego nowego medium przygotować jakąś strategię. Problem w tym, że moim zdaniem ta strategia opierała się na dwóch założeniach, z których oba były beznadziejnie błędne. Pierwsze błędne założenie było takie, że internet nie niesie ze sobą żadnego egzystencjalnego zagrożenia, bo jedyne, co trzeba zrobić, to przenieść te same treści z papieru na ekran i tyle. Wszystko będzie działało tak samo. Najwyżej będziemy mniej wydawać na druk i kolportaż. Błędne założenie numer dwa polegało na przekonaniu, że skoro ogromne rzesze ludzi regularnie płacą za rzetelne, wysokiej jakości treści przygotowane przez profesjonalnych dziennikarzy, to widocznie ci wszyscy ludzie takich właśnie treści potrzebują.
Żeby zrozumieć, dlaczego te założenia były błędne, trzeba zrozumieć, czym wtedy była papierowa gazeta. W gazecie dostawałeś informacje lokalne, informacje krajowe, oraz informacje ze świata. Miałeś wkładkę z ogłoszeniami, gdzie można było znaleźć kogoś, kto sprzedaje używane auto albo używaną pralkę. Były sekcje z ogłoszeniami o pracę, a w niektórych były nawet anonse towarzyskie.
Gdy to zbierzesz do kupy, to zobaczysz, że liczba ludzi, którzy takie gazety kupowali, dzisiaj obejmowałaby wszystkich korzystających z Onetu, pracuj.pl, Otomoto, Otodom, Allegro, Amazona, OLX-a, nawet Tindera. Przy czym wszyscy ci ludzie, każda jedna dusza, codziennie płacili za dostęp do tego wszystkiego pieniądze. Pomyśl też, ile warta była reklama w czymś takim.
Pierwsze założenie poszło w piach, bo szybko okazało się, że duża część czytelników płaciła za gazety tylko dlatego, że np. szukała pracy, albo używanej pralki. Kiedy pojawiły się wyspecjalizowane serwisy, jak Allegro czy pracuj.pl, które odpowiadały na ich potrzeby lepiej, po prostu przestali kupować gazety.
Większym ciosem w serce był chyba jednak upadek drugiego założenia. Okazało się, że wielu ludzi płaciło za gazety nie dlatego, że chcieli rzetelnej, profesjonalnie zrobionej informacji. Nadejście internetu, w szczególności mediów społecznościowych, pokazało, że spora grupa odbiorców zadowala się jakimikolwiek, nawet najbardziej byle jakimi treściami, a gazety kupowała, bo prostu nie było niczego innego. Dzisiejsze dziennikarstwo to zatem spadające od lat dochody, stan permanentnego kryzysu oraz ludzie, którzy mają poczucie dziejowej niesprawiedliwości, bo robią dobrą robotę, za którą niespecjalnie ktoś chce płacić.
Czy „mecenasi” jak OpenAI lub Google coś tu pomogą? Myślę, że układ, jaki te firmy mają do zaproponowania tradycyjnym mediom, bardzo przypomina niegdysiejszą propozycję Steve’a Jobsa dla branży muzycznej. Albo zadowalacie się procentem od waszych kawałków sprzedawanych po dolarze za sztukę, albo nic nie dostaniecie, bo wam ludzie te kawałki po prostu ukradną. Kto wie – może jest nawet gorzej i dojechaliśmy już do ery streamingu. Albo jesteś na platformie streamingowej i bierzesz co dają, albo cię w ogóle nie ma.
Co się tyczy kapryśności tych mecenasów, wiem, że łaska pańska zwykła podróżować na pstrym koniu, ale póki co tych kaprysów nie odczuwam. W Ars publikowałem już kilka artykułów o badaniach, których wyniki nie były specjalne pozytywne dla OpenAI, i jak dotąd nikt mnie w tej sprawie nie wezwał na wirtualny dywanik.
By nie było tak ponuro – ludzie, którym zależy na dobrej jakości treściach i którzy chcą za nie płacić nadal istnieją – sam jesteś jednym z nich. Pytanie tylko ile tytułów i ilu dziennikarzy ci ludzie będą w stanie utrzymać. Rynek w pewnym momencie wyreguluje się sam. Mam nadzieję, że pozostałych po tej samoregulacji zasobów wystarczy na te nieco ponad trzydzieści pracujących zdalnie osób związanych z Ars Techniką. Czy wystarczy na Gazetę Wyborczą z jej potężnymi szklanymi biurami na Czerskiej w Warszawie? Nie wiem. Życzę im jak najlepiej.
Dawniej Ars Technica publikowała co jakiś czas wielkie przeglądowe artykuły na wybrany temat, przykładem może być historia systemu operacyjnego Android spisana przez Rona Amadeo. Tekst ten przekracza rozmiarami pół typowej powieści a czas potrzebny na jego przygotowanie musiał być liczony w miesiącach. Czy taki format należy już do przeszłości?
Niestety, ale tak. Tu odpowiedź jest szybka. Statystyki w Ars mówią jasno, że ludzie nie czytają długich tekstów. Sam lubię je czytać, więc chciałbym się mylić, ale tak to raczej wygląda.
W ostatniej dekadzie tempo rozwoju elektroniki konsumenckiej mocno spadło, przeżyliśmy za to nawał „innowacji”, których wartość można porównać chyba tylko do bajkowych nowych szat cesarza. Mam tu na myśli blockchaina, NFT czy metaverse. Choć zdrowy rozsądek kazał wątpić w ich wartość, to każdy z nich przez wiele miesięcy generował gigantyczny hype, pompował milionowe budżety VC, i skutkował mrowiem start-upów których działalność polegała na przepaleniu pieniędzy inwestorów i cichej plajcie.
Jak widzisz tu rolę dziennikarza opisującego wydarzenia z rynku IT? Na ile dziennikarz może lub powinien wchodzić w świat kreowany przez twórców? Czy należy zderzać dziwaczne wizje z rzeczywistością, czy może ocenę pozostawiać czytelnikom? Nie da się chyba przecież opisywać „Klubu jachtowego znudzonych małp” bez wspominania, ile osób okradziono z kryptowalut przy tylko tej jednej kolekcji NFT?
Dziennikarz powinien wchodzić w te światy na tyle, na ile jest to konieczne, żeby wyjaśnić czytelnikom, o co w tych światach chodzi. Najczęściej chodzi o to, że ludzie chcą postępu, a coraz trudniej wymyślić coś prawdziwie nowatorskiego. Nawet jeżeli mamy dobry pomysł, to opracowanie odpowiednich technologii robi się coraz bardziej problematyczne. W wielu dziedzinach zaczynamy dobijać do granic, jakie wyznacza sama fizyka.
Spójrzmy na smartfony. Co powinno je zastąpić? Pójdźmy za Apple i powiedzmy, że to będą okulary AR, które pozwolą rozmieszczać treści w przestrzeni, puszczać filmy na wirtualnych zajmujących całą ścianę ekranach etc. Ale póki co Apple Vision Pro to nieporęczny klamot, który musisz nosić na głowie, ciągnąc za sobą baterię wystarczającą na dwie godziny. Ile jeszcze eventów pokazujących takiego samego iPhone’a z trochę lepszym ekranem, trochę lepszym aparatem i trochę szybszym procesorem musimy znieść, nim Apple Vision zmieści się w normalnych, lekkich okularach? Takich, które będą działać cały dzień na wbudowanej w oprawki baterii i będą realną alternatywą dla smartfonów? Dziesięć? Dwadzieścia? Nie ma dzisiaj tak małych procesorów ani tak wydajnych baterii. A Apple i reszta branży technologicznej muszą z czegoś żyć. Dlatego sprzedaje się jako innowację Memoji, Metaverse, albo znudzone małpy z klubu jachtowego.
Czy dziennikarz powinien zderzać te wizje z rzeczywistością? W pewnym sensie tak, bo to są pseudo-innowacje i trzeba to nazywać po imieniu. Niestety, ilekroć rozmawiam z ludźmi zawiadującymi funduszami VC, zawsze słyszę, że oni mają o wiele więcej pieniędzy, niż dobrych pomysłów, w które mogliby inwestować. Sam rozumiesz, na bezrybiu i rak ryba. To bezrybie poniekąd przelewa się potem na dziennikarzy. Ludzie chcą czytać o tym co się dzieje w branży technologicznej i nie można czterdziesty raz z rzędu lamentować, że znowu dostaliśmy Memoji, choć czekaliśmy na latające samochody.
Byłbym natomiast ostrożny z tym „zostawianiem oceny czytelnikom”. Bardzo często to jest po prostu eleganckie usprawiedliwienie bezmyślnego symetryzmu. Cały czas wierzę w starego dobrego Jonathana Fostera i to, że jak jeden człowiek mówi, że pada, a drugi, że nie, to robota dziennikarza nie polega na tym żeby zacytować obu, tylko na tym, żeby wyjrzeć przez pieprzone okno i sprawdzić, który ma rację.
O autorze: zawodowy programista od 2003 roku, pasjonat bezpieczeństwa informatycznego. Rozwijał systemy finansowe dla NBP, tworzył i weryfikował zabezpieczenia bankowych aplikacji mobilnych, brał udział w pracach nad grą Angry Birds i wyszukiwarką internetową Microsoft Bing.
8 odpowiedzi na “Jacek Krywko: nadal istnieją ludzie, którym zależy na treściach dobrej jakości”
Ostatnie zdanie polecam wszystkim piszącym gdziekolwiek i jakiekolwiek wiadomości.
Człowiek powinien codziennie dowiadywać się jednej nowej rzeczy. Ja dziś się dowiedziałem o istnieniu Ars Technica, za co bardzo dziękuję!
Bardzo ciekawy wywiad!
Świetny wywiad. Przeczytałem z przyjemnością do samego końca. Dzięki!
W kwestii rzetelnego dziennikarstwa chcę zauważyć, że autor bloga jest bardzo rzetelny bo nie pozostawia tez do oceny swoim czytelnikom tylko sam sprawdza temat i odpowiada.
Przykładowo w kwestii wyboru języka programowania (czy to do pracy czy dopiero do nauki) autor wyraźnie twierdzi, że R > Python oraz co dziwne R > Swift 🙂
W takim razie dodam jeszcze, że w kodzie źródłowym należy używać czterech spacji zamiast tabów 😉
Szkoda że jestem stary i głupi… Za słabo znam angielski na taki serwis jak ten o którym rozmawiacie. Ale, z rodzimym językiem jest w miare ok, więc mogę docenić ten portal, co niniejszym czynię 🙂 dobra robota!
Również nie znałem, dzięki za wywiad. i dzięki że nadal publikujesz!