Dziwny był to rok, w którym ostatecznie zaakceptowałem mądrość, że to droga jest celem. Do przeszłości należy złość, że artykuł, w który włożyłem dużo wysiłku, nie klika się. Przestałem śledzić statystyki bloga i oceniać potencjalne tematy pod kątem oglądalności. Piszę, bo lubię. Osiągnąłem zen, homeostazę, homeopatię i osteoporozę. A jedno zdanie z tego akapitu nie jest do końca prawdziwe.
Samo zaś pojęcie bloga robi się tak archaiczne, że młodzieży będę się chyba przedstawiał jako „tekstowy influencer”. A gdy dodam, że mojej twórczości nie wspomaga AI, to już całkiem wyjdę na cyfrowego amisza. I tak to się pomalutku toczy w tej blogosferze…

Jeśli ktoś chce mieć lepszy kontekst, może sięgnąć do podsumowania czwartego roku blogowania – a stamtąd po linkach również do lat wcześniejszych.
Dlaczego piszę bloga?
To już ponad pięć lat blogowania, można więc powiedzieć, że pytanie zahacza o styl życia. Odpowiedź ewoluowała w czasie. Dlaczego więc?
- bo lubię dzielić się wiedzą a przez trzy dekady zanurzenia w branży IT trochę jej zgromadziłem
- bo czytelnicy podchodzą na konferencjach czy innych wydarzeniach branżowych i mówią, że lubią czytać moje teksty – to niesamowicie przyjemne
- bo ego mam jeszcze milej łechtane, gdy o artykułach i realizowanych projektach wyrażają się z uznaniem ludzie, których szanuję i podziwiam – a gdy ich spotykam, to nie tylko ja znam ich, ale także oni znają mnie
- bo marka osobista ułatwia nawiązywanie nowych relacji (nie jestem anonimem) i stanowi plan „B” na wypadek zawirowań kariery
- bo publikacje i projekty Informatyka Zakładowego to moja samodzielna twórczość, za którą odpowiadam od początku do końca – a więc kreatywność gra o wiele większą rolę, niż w pracy etatowej, gdzie jestem członkiem zespołu liczącego tysiąc osób
- bo dzięki rozpoznawalności i zgromadzonym zasięgom mogę wytknąć słabą robotę urzędnikom lub politykom i jest to zauważane (a czasem podbite przez prasę)
Przestałem też mówić i myśleć, że coś mi się udało. Robię dobrą robotę – procentuje wytrwałość, cierpliwość, odrobina talentu i trochę poświęcenia. Na aktywności związane z blogiem poświęcam czas, którego brak na granie w gry czy oglądanie telewizji. Czytam też za mało książek i mam zaległości w oglądaniu filmów. Coś za coś.
O braku presji
W roku 2024 blogasek nie zarabiał. Nie musiał. To nadal hobby realizowane po godzinach. Od poniedziałku do piątku jestem programistą na etacie, czego efektem jest swoboda pisania tekstów i realizowania projektów, jakie odpowiadają mi – nie sponsorom czy reklamodawcom. Nic nie zależy od liczby klików, od baitowości nagłówków, nie mam żadnego crowdfundingu i wiążącej się z tym presji, że muszę dowozić content regularnie.
To właśnie ta swoboda sprawia, że mogłem poświęcić większą część roku na eksplorowanie tematu Monitora SLPS (o którym za chwilę). Czy mógłbym zamiast tego skupić się na zarabianiu lepszych hajsów? Mógłbym, tylko po co? Gdy pieniędzy wystarcza na dom, samochód, podróże, hobby, uprawianie sportu i można coś jeszcze odłożyć, to… może jest ich dostatecznie dużo? A przyjemność z pogrzebania w mikrokontrolerach albo eksperymentów z chińskim LLM-em będzie większa, niż z powiększania stanu konta?
Moja pierwsza pensja programisty na 3/4 etatu wynosiła 2700 zł. Nawet wtedy nie było to dużo. Latami towarzyszyło mi przekonanie, że gdybym zarabiał 1.5-2x tyle, co w danej chwili, to wreszcie byłoby komfortowo. I dziś chyba jest, bo zamiast 20% podwyżki wolałbym raczej przejście na 80% etatu.
O Monitorze SLPS
Niemal od samego początku istnienia bloga opisywałem System Losowego Przydziału Spraw czyli wdrożone przez Ministerstwo Sprawiedliwości oprogramowanie realizujące przydział sędziom spraw wpływających do polskich sądów. Gdy pod koniec 2023 wybory wygrała demokratyczna opozycja, uznałem to za dobrą okazję, by zawnioskować o dostęp do raportów z losowań, na podstawie przepisów o dostępie do informacji publicznej. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu… udało się.
Ministerstwo przekazało mi łącznie ok. 13 milionów plików PDF z raportami. Skoro więc otrzymałem dane, których nikt wcześniej nie widział, postanowiłem zrobić z nich użytek – i stąd właśnie wziął się projekt Monitor SLPS, któremu poświęciłem większą część minionego roku. Streszczanie całej historii nie ma sensu, bo po pierwsze w sieci dostępna jest godzinna prelekcja o SLPS z Jesieni Linuksowej, po drugie zaś szczegółowe wnioski i znaleziska opisywałem na blogu Monitora SLPS.
Przez pierwszy kwartał 2024 tworzyłem automaty przetwarzające pliki PDF i budowałem witrynę internetową bazującą na danych wydobytych z raportów. Tuż po premierze strona klikała się jak wściekła – wielu sędziów po raz pierwszy mogło sprawdzić, ile spraw otrzymują ich przełożeni albo jak wyglądają różnice obciążenia sądów w dużych i małych miejscowościach.
W kolejnych miesiącach (i publikacjach) odkrywałem kolejne sekrety algorytmu losowania oraz… kolejne błędy zawarte w raportach. Swoim systematycznym wysiłkom przypisuję fakt, że Ministerstwo Sprawiedliwości zaczęło publikować dane z losowań w serwisie dane.gov.pl – może po nie sięgnąć każdy, no i nie trzeba już przetwarzać PDF-ów, do dyspozycji mamy pliki typu JSON.
O monitorowaniu wokand
Monitor SLPS okazał się – wbrew moim początkowym nadziejom – całkowicie pozbawiony potencjału komercyjnego. Wszystkie zawarte w nim informacje należą do kategorii „użyteczna ciekawostka”, ale to wszystko. Jednym z pomysłów na zmianę tego stanu rzeczy była prezentacja danych o czasie oczekiwania na rozprawę oraz końcowe rozstrzygnięcie. Na takich informacjach mogłoby zależeć np. prawnikom, których klienci regularnie pytają o spodziewany czas trwania sprawy.
Gdy jednak zaprezentowałem w sieci dane o czasie oczekiwania na rozprawę w jednym z sądów okręgowych, reakcja środowiska prawniczego była jednoznaczna – nie da się w ten sposób oceniać wydajności pracy sędziów, bo ci mają różne style i nawyki. Niektórzy robią szybko pierwszą rozprawę „zapoznawczą”, inni zarządzają zebranie pisemnych stanowisk by pierwsza rozprawa, choć odwleczona w czasie, była już w pełni merytoryczna.
Wystąpiłem więc do Ministerstwa o informacje na temat dat zakończenia spraw no i nie po raz pierwszy zostałem spuszczony na drzewo. Choć dane te są zawarte w SLPS i na dobrą sprawę do zrealizowania wniosku wystarczyłoby wykonanie jednego zapytania bazodanowego, Ministerstwo oszacowało pracochłonność na co najmniej dwa dni (sic!) pracy zewnętrznej firmy (sic2!), zażądało wykazania szczególnego interesu publicznego oraz pokrycia (niewyspecyfikowanych) kosztów takiego przetworzenia.
Dygresja – moja prośba o niewielką zmianę formatu plików JSON z raportami losowań, którą wystosowałem podczas chwilowej odwilży na początku listopada, a która miała być pierwszym krokiem do bardziej efektywnej współpracy, została zrealizowana po kwartale, w niewielkiej części, zaś uzasadnienie odmowy realizacji najważniejszego wniosku to kolejny kabaret.
Straciłem zainteresowanie statystykami wymiaru sprawiedliwości. Monitor SLPS nie jest już rozwijany. Co 2-3 miesiące dorzucę do niego aktualny zestaw danych, ale nie należy spodziewać się niczego ponad to.
O wystąpieniach na konferencjach
Historia powstania Monitora SLPS okazała się dość interesująca, miałem okazję kilkukrotnie wystąpić z nią na scenie. Bardzo lubię prowadzić prelekcje na żywo, kontakt z publicznością daje niesamowitego kopa a jeśli zaplanowane żarty siądą zgodnie z planem, to już jest w ogóle super.
Gdy mam okazję wystąpić z tym samym tematem kilka razy, to każda kolejna iteracja jest coraz lepsza. Dopiero na scenie okazuje się, które tematy bardziej widzów zajmują, a które mniej. Dzięki temu modyfikuję prelekcję, by następnym razem dostarczyć tę samą historię, ale opowiedzianą ciekawiej.
Pierwsze wystąpienie miało miejsce na lokalnym meetupie, drugie – lepsze – na Jesieni Linuksowej (Youtube), trzecie – jeszcze lepsze – na wielkiej konferencji Oh My Hack. Tam po raz pierwszy wystąpiłem na głównej scenie konferencji wielościeżkowej! Uczestnicy OMH ocenili prelekcję w skali 1-5 na 4,85 punktów, co przyniosło mi ogromną satysfakcję.
Refleksja – okupuję idealne miejsce na skali popularności. Ludzie z branży rozpoznają mnie na konferencjach, łatwiej mi pogadać z kimś Naprawdę Znanym, a jednocześnie natychmiast po opuszczeniu eventu zamieniam się w anonimowego randoma.
Gdyby ktoś chciał posłuchać o Monitorze SLPS na żywo, to jedna okazja przeleciała, bo byłem z tematem na mojej Alma Mater jeszcze w grudniu, ale najbliższą szansą będzie 19. Sesja Linuksowa na Politechnice Wrocławskiej, 5. kwietnia 2025.
O pisaniu na zamówienie
Co jakiś czas ktoś zgłasza się z prośbą o napisanie artykułu na jakiś temat. Nie ma tego za dużo, więc z reguły się zgadzam. W minionym roku były to następujące teksty:
- Artykuł sporządzony dla Stowarzyszenia Sieć Obywatelska Watchdog Polska na potrzeby postępowania kasacyjnego sprawy o ujawnienie kodu źródłowego Systemu Losowego Przydziału Spraw. Dzięki uprzejmości Wachdoga, tekst opublikowałem także na blogu. Na tym artykule zarobiłem 500 zł i przepuściłem na głupoty.
- Artykuł napisany wspólnie z Maćkiem Broniarzem dla Fundacji Batorego, objaśniamy w nim, dlaczego głosowanie przez internet w wyborach powszechnych to bardzo zły pomysł i nie powinien być nigdy zrealizowany. Tekst w PDF do pobrania tutaj. Dostaliśmy za niego zaskakująco dużo pieniędzy, więc poszły od razu i w całości na środki medyczne dla ratowników w Ukrainie.
- Komentarz dotyczący poczucia bezpieczeństwa w sieci w publikacji Fundacji digitalpoland pt. „Technologia w służbie społeczeństwu. Czy Polacy zostaną społeczeństwem 5.0?” – do pobrania stąd.
O poradniku dla sponiewieranych Excelem
W zeszłorocznym podsumowaniu pisałem, że do skutku nie doszło Szkolenie dla sponiewieranych Excelem, obejmujące podstawy analizy i przetwarzania danych w języku R i środowisku RStudio. Zainteresowanie było zbyt małe, co ujawniła bardzo kiepska przedsprzedaż.
Same materiały z e-mailowego cyklu pt. Poradnik dla sponiewieranych Excelem nie zmarnowały się jednak, w prawie niezmienionej formie trafiły do cyklu artykułów na blogu. Publikowałem je podczas pracy nad Monitorem SLPS, dzięki czemu między kolejnymi tekstami nie było zbyt dużych przerw.
O social mediach jako takich
Social media to nowotwór internetu, ale rozrósł się tak, że prawie nie widać spod niego zdrowej tkanki. Mógłbym ulżyć tu sobie, jak to mieszkaliśmy w jeziorze, nie mieliśmy nawet filiżanki, a herbatę piliśmy ze zrolowanej gazety, ale nie muszę – napisał o tym Bartłomiej Kluska w eseju pt. „Skąd brać czytelników?”.
No właśnie – skąd? Jako autor tworzący w sieci, jestem skazany na social media. Tak po prostu. Nie ma już niczego innego, żadnego innego źródła odwiedzin na stronie internetowej. Zwłaszcza, gdy mówimy o blogasku, na którym nowy tekst pojawi się co dwa, trzy lub cztery tygodnie. Google Readera zamknięto dwanaście lat temu i już tylko siwi starcy pamiętają, czym jest RSS.
Niniejszy tekst opublikowałem zrazu w newsletterze mającym 5288 odbiorców. Od początku roku liczba ta urosła o 198 adresów e-mail. E-maile ode mnie otwiera 50-60% subskrybentów, co znacząco wykracza ponad średnią branżową. Nadal jednak oznacza to, że będzie to niespełna 3000 osób. Po pięciu latach działalności w sieci liczba ta nie urywa absolutnie niczego.
Jeśli można cokolwiek dobrego powiedzieć o social mediach, to chyba tylko to, że daje szansę na virala czyli publikację o zasięgach wielokrotnie przekraczających liczbę obserwujących. Minusem jest to, że efektem virala jest jedynie… wzrost liczby obserwujących. Wiralem nigdy nie będzie tekstu na blogu, nie wzrośnie od niego liczba subskrybentów newslettera.
Informacja dla osób nie znających mechaniki Twittera czy Facebooka – publikowane przeze mnie treści wyświetlają się średnio 5-15% obserwujących. Uczę się tworzyć angażujące teksty (o których poniżej), aby zwiększyć liczbę obserwujących i co jakiś czas dotrzeć z ofertą sprzedażową do szerszej grupy potencjalnych odbiorców. Wpisy sprzedażowo-reklamowe mają jednak tragiczną „wyświetlalność” i jeszcze gorszą klikalność, więc kółeczko się zamyka.
Anegdota – kilka razy moja twórczość była cytowana na profilu Make Life Harder, który – jak się okazuje – jest śledzony przez spore grono moich znajomych. W ich opinii taki cytat jest znaczącym sukcesem. Dla mnie nie ma wartości. Profil MLH nie linkuje do źródła, a nawet jeśli, to źródeł nikt w Rolkach nie klika.
O snuciu opowieści
Brzydkie jest to angielskie słowo „storytelling”, ale właśnie ono opisuje umiejętność, którą od pewnego czasu ćwiczę świadomie i w której osiągam pewne sukcesy. Chodzi mi o tworzenie chwytliwych narracji na social mediach, ze szczególnym uwzględnieniem Twittera. Kluczowe jest rozpoczęcie, oto kilka przykładów:
☞ Będąc młodą lekarką, tfu, młodym redaktorem magazynu CHIP, zacząłem używać wyszukiwarki Google około roku 1999-2000. Była nieprawdopodobnie doskonała, o lata świetlne wyprzedzała wszystkie Altavisty, Lycosy czy HotBoty. Przez ćwierć wieku moją rutyną było… (300.000 odsłon, 1000+ lajków)
☞ Dziś dowiemy się, dlaczego korzystanie z przeglądarkowej wersji chińskiego czata DeepSeek niesie wiele ryzyk, ale zainstalowanie go na własnym komputerze jest całkowicie bezpieczne. Brzmi to bezsensownie? Ale to prawda! Zapraszam do długiego wątku edukacyjnego (139 tys. odsłon, 1000+ lajków)
☞ Prawie wszystko, co czytacie w mainstreamowej prasie o rekrutacjach w IT, to półprawdy i uproszczenia. Od jakiegoś roku seryjnie jadą teksty, jak to na jedno miejsce kandyduje setka chętnych. Widzicie oczami wyobraźni dwa autobusy specjalistów? No to czytajcie: (93 tys. odsłon, 500+ lajków)
Chyba wiadomo już, o co chodzi. Aby opowieść poniosła się szerzej, nie wystarczy napisać „ale ta wyszukiwarka Google jest do dupy” albo „większość kandydatów na programistów nie umie programować”. Ludzie chcą słuchać opowieści – ma być humor, zwrot akcji, puenta, takie rzeczy. Nie jest to łatwe, ale gdy już wyjdzie, to opowieść niesie się szeroko.
O oglądalności blogaska
Nie wiem, ile osób czyta artykuły na blogu. W dzisiejszych czasach ciężko to określić w sposób wiarygodny, bo adblockery wycinają z jednakowym zaangażowaniem serwery reklamowe jak i całą dającą się zidentyfikować analitykę. Wg Google Analytics blog odnotował w minionych 12 miesiącach niemal 200 tys. odsłon. Wg Cloudflare było ich dwa razy tyle. Być może więcej informacji wniosłyby logi serwera, ale z nich akurat nie tak łatwo odsiać roboty – zarówno wysłane przez czytniki RSS (coraz mniej) jak LLM-y (coraz więcej).
Jeśli chodzi o wejścia z Google, to evergreenem jest nadal artykuł z ilustrowaną instrukcją użycia Family Linka. Od czasu jego publikacji apka doznała dwukrotnego redesignu, więc obrazki nijak się mają do rzeczywistości, ale w polskiej sieci i tak nie ma niczego lepszego. A aplikacja od lat jest tak niedorobiona, że artykuł ma milion komci z opisami błędów i pytaniami, na które nikt nie zna odpowiedzi.
O planach na najbliższą przyszłość
Przeczytałem zeszłoroczne podsumowanie i roześmiałem się – na końcu napisane było: „Mam pomysły na dwa produkty i jedno szkolenie”. To nadal prawda, choć jeden pomysł na produkt jest nowy zaś w ten drugi (sprzed roku) trochę przestaję wierzyć. Ale, jak zawsze, rozpoczęcie realizacji nowego pomysłu jest znacznie bardziej interesujące, niż dopięcie istniejących.
Trzy wymienione tematy muszą więc poczekać, aż wydam nową edycję szkolenia ze scrapowania (scrapowanie.pl) i zrealizuję gawędę o smart home. Potem coś tam popiszę, coś poprogramuję, a dalej to już wakacje, jesień, Boże Narodzenie i kolejny rok z głowy.
Pytanie na zakończenie – czy w ogóle czytujesz jeszcze inne blogi? Skąd wiesz o nowych wpisach? RSS, newsletter? A może już tylko social media i scrollowanie feeda? Proszę o komcie!
O autorze: zawodowy programista od 2003 roku, pasjonat bezpieczeństwa informatycznego. Rozwijał systemy finansowe dla NBP, tworzył i weryfikował zabezpieczenia bankowych aplikacji mobilnych, brał udział w pracach nad grą Angry Birds i wyszukiwarką internetową Microsoft Bing.

23 odpowiedzi na “Podsumowanie piątego roku blogowania”
Ja nadal używam RSS i Feedly. Dobrym newsletterem też nie pogardzę (stoopinbox). Szkoda że szkolenie z analizy danych nie zaskoczyło. Może to jeszcze nie ten moment?
Czytam Twojego bloga prawie od początku, trafiłem tu chyba z linka z z3s. Czytam kilkanaście blogów, o nowych postach dowiaduję się z RSS. I uwaga: Wcale nie korzystam ze społecznościowych. Nie znoszę ich.
Wymykam się Twoim statom bo blokuję, ale proponuję proste rozwiązanie: Kilkuliniowy javascript który puści request (ajax/fetch), gdy czytelnik przewinie treść posta do stopki (przeczytał całość), gdy tylko zacznie przewijać (zaczął czytać) i np. w połowie. Boty odfiltrowane, wyniki po stronie serwera.
Hej! Cloudflare o Tobie wie, bo serwuje Ci tę stronę. A ja i tak nic z tymi statystykami nie robię, więc wystarczy mi zgrubna wiedza, że prawda leży gdzieś pomiędzy liczbami z Analytics a liczbami z Cloudflare
feedly wariacie
RSS, tylko i wyłącznie. Drżę na myśl, że stopniowo zaczną mnie od tego odcinać… co po prawdzie już powoli następuje, bo kiedyś czytnik RSS w przeglądarce był czymś w rodzaju standardu.
Z tego co obserwuję np. na Hacker News – RSS powoli wraca. Wiadomo, że rozwiązanie teraz niszowe ale mam wrażenie, że im bardziej ludzie mają świadomość tego, że algorytmy w social media nie działają przypadkowo – tym bardziej rośnie wola możliwości samodzielnego decydowania o tym co chce się czytać.
Bardzo fajny post, bardzo dobry blog, śledzę od dawna przez RSS właśnie 🙂
Oczywiście, że RSS. To najlepsze i najwygodniejsze rozwiązanie 😉
Po prostu https://rss.gander.tools
RSS via Feedly. Rzadko zaglądam do swojego czytnika ale i tak częściej, niż znajduję coś do przeczytania w SM
TTRSS plus selfmade IFTTT plus pocket i tak się powoli żyje na tej wiosce…
Też RSS, też feedly. Na newsletter też się zapisałem i nawet czasem otwieram, ale nie wiem czy się liczę do statystyk, bo mogę wycinać skrypt śledzący (jestem zbyt leniwy, żeby sprawdzić). Czytam mnóstwo blogów, a moje ulubione to te, co wstawiają kilka postów w roku, ale za to super jakości.
Blog monetyzuje się pośrednio: kupiłem szkolenie ze scrapowania, choć w sumie niespecjalnie mnie interesuje scrapowanie, ale:
– znając Twoje teksty z bloga spodziewałem się, że przy okazji dowiem się czegoś przydatnego,
– a nawet jak nie, to w ten sposób odwdzięczę się za darmowe teksty.
Trafiłem tu przez artykuł o Monitora SLPS. Przeczytałem artykuł o DeepSeek i zostałem 🙂
> Skąd wiesz o nowych wpisach? RSS, newsletter?
RSS, z którego ciekawe artykuły lecą do Readeck.
Nie śledzę regularnie (nie moja branża), ale blog jest zacny i dobrze się czyta. Nie korzystam z żadnych mediów społecznościowych bo ich forma jest dla mnie kompletnie nieczytelna.
RSS via Feedly.
Myślałem, że jestem sam, ale jednak nie 😀
Rss, Bazqux, od początku chyba.
Rss nie umarł, wręcz przeciwnie.
RSS na Inoreader odkąd Google porzucił Readera. Zacny blog.
Tylko i wyłącznie RSS – Inoreader.
Przyszłość należy do RSS i żadne algorytmy tego nie zmienią
ja od początku korzystam z RSS (wcześniej google reader, potem Feedly przez długie lata, aż w końcu osiadłem na selfhostowej wersji FreshRSS).
z newsletterów tez korzystam, ale .. generalnie tak mam ustawione, ze jak mam ochotę coś przeczytać, to odpalam RSSy i sprawdzam kto i co napisał 🙂
powodzenia w kolejnym roku blogowania (nomen-omen tyle lat temu wybuchła pandemia)
RSS, Feedly. Ostatnio staram się więcej czasu spędzać na czytaniu w Feedlym niż na social mediach. To bardziej rozwijające niż śledzenie dram na X lub scrollowanie kolejnych niby śmiesznych postów na FB
Tylko RSS jako rozszerzenie w przeglądarce.
Browsera i tak odpalam żeby przeczytać informacje o kraju i świecie, a w tle RSS ładuje njusy.
Na sociale szkoda czasu i zachodu bo niestety, moim zdaniem, na jedną warta uwagi informację przypada sto pierdół typu „co dzisiaj zjadła na śniadanie Kasia Cichopek?”. Z całym szacunkiem do Kasi bo to nie jej wina, że o niej piszą 🙂
LinkedIn ale pewnie gdy znajdę pracę to przestanę śledzić. Po tej refleksji dodaję Twój blog do Feedly.
Ja ani socjali ani RSS, zaglądam tu jak mam chwilę, ale newslettera przeczytałem. Co do statystyk z jego otwierania to byłbym ostrożny, bo K-9 i inne klienty poczty blokują mechanizmy śledzące (obrazki, okruszki itd). Może czyta go więcej osób, ale że branża taka to więcej z nas się aktywnie chowa 😉
Ale wracając do tego co chciałem powiedzieć… Muszę przyznać, że parsknąłem śmiechem na ten fragment: „Będąc młodą lekarką, tfu, młodym redaktorem magazynu CHIP”. Pokazuje pan swój wiek, proszę pana, przytaczając takie kawałki. Młodzież dzisiaj, a zwłaszcza ta z rubieży, nie ma pojęcia o ciężkim życiu młodej lekarki 😉